Wiele rankingów umieszcza go w czołówce polskich miast, jeśli chodzi o rozwój i przyszły rozkwit. Na ile progres może wymusić szerokie zmiany w tkance miasta?
Na myśl o rozwoju można się cieszyć, można się też przygotować. A chodzi głównie o aspekt mieszkalny i problematykę centrum miasta.
Gdzie jest problem?
Zwiększa się powierzchnia miasta, ilość ludności, ale też jej różnorodność i potrzeby. Rozwój miasta to nie tylko „więcej”, ale też „inaczej” i „różnorodnie”. Zmienia się nie tylko samo miasto od wewnątrz, ale też od zewnątrz – nowe rozwiązania technologiczne, globalne trendy czy nieznane wcześniej problemy. To proces niesamowicie skomplikowany, złożony z setek elementów, które trzeba zdiagnozować i indywidualnie dopasować rozwiązania, które potem muszą ułożyć się we wspólną całość. I ta spójność jest chyba najtrudniejszą rzeczą, ale i najważniejszą – pozwala na zachowanie idei miasta, jego znaczeń i wartości. Dlatego też nie będę udawał, że posiadłem całą ekspercką wiedzę potrzebną do takiej analizy, a jedynie wskażę kilka możliwych problemów.
Miasto składa się m. in. z kilku/kilkunastu najważniejszych punktów, w skali makro – są to przykładowo urzędy, szpitale, uczelnie, biurowce, istotne punkty usługowe, czy galerie handlowe. Takie punkty globalne, tworzą potem centra miast, takie jak Rynek, Plac Grunwaldzki czy okolice Sky Towera. W skali mikro, będą to elementy konieczne, wymagane czy przynajmniej mocno przydatne, które mieszkańcy z reguły chcą widzieć w swojej okolicy. Tutaj można wymienić szkoły, sklepy, miejsca pracy, warsztaty samochodowe czy mniejsze punkty usługowe jak fryzjerzy. I te punkty z reguły skupiają się wokół większych zabudowań mieszkalnych – czy to poprzez plany deweloperów czy po prostu z rynkowej praktyki.
Co słychać w dużych miastach?
W przypadku miast, które nie jest planowane od zera – czyli w większości, rozwój sprawia zmianę odległości tych punktów od skupisk mieszkańców, a także zmienia się dostęp do nich. Chociażby z historycznych względów i ewolucji, najważniejsze obiekty miasta pozostają w jego centrum, czy centrach. Nie jest to żadne odkrycie, ale są też inne rozwiązania – o tym później. Osiedla budowane coraz dalej od środka miasta, z reguły nabywają infrastrukturę, potrzebną do zaspokojenia części, albo większości codziennych potrzeb. Z reguły oprócz kwestii administracyjnych, dużych miejsc pracy, a czasem szkół. Rano można kupić bułki, a wieczorem pójść do fryzjera. Ale nadal trzeba odwieźć dzieci do szkoły, pojechać do pracy i załatwić sprawę w urzędzie. I nagle pobliska infrastruktura nie ma większego znaczenia, skoro i tak do miasta trzeba dojechać.
Jest to problem trapiący większość dużych miast, nad którym głowią się od lat ludzie mądrzejsi ode mnie. Ale wymyślili w międzyczasie kilka ciekawych rozwiązań. Ale zanim – weźmy na warsztat mapę Wrocławia. Aktualnie układ miasta wygląda trochę jak krzyż – od Korony do Partynic i od Popowic do Tarnogaju. Jeśli chcielibyśmy zrobić z tego bardziej okrągły kształt – wypełniający powierzchnie wokół centrum, do dyspozycji pozostają tereny za Parkiem Grabiszyńskim i Bierdzany, o ile na tamtych terenach można coś zbudować. Jest jeszcze kilka lokalizacji w mieście i to powoli tyle, chyba że chcemy wyburzyć ogródki działkowe. Przy dalszym rozwoju w takich kierunkach jak Zakrzów, Lipa Piotrowska czy Żerniki, miasto, wraz z tysiącami mieszkańców znacznie oddali się od centrum.
Co można z tym zrobić?
Z licznych rozwiązań, najbardziej interesującymi, a przy tym realnymi wydają się trzy – miasta satelickie, Osiedle Tysiąclecia i delokalizacja administracji publicznej. Aby zaskoczyć przeciwnika zacznijmy od tego środkowego. Osiedle Tysiąclecia ulokowane w Katowicach, to mieszczący ponad 20 tys. ludzi blokowy moloch. Dla wielu dzisiaj szpeci, ale jest w nim jedna praktyczna idea – samowystarczalność. Obejmująca takie płaszczyzny jak: sklepy, usługi, przychodnie, szkoły, sport, religia i infrastruktura techniczna. Abstrahując od tego, czy osiedle po latach należy oceniać pozytywnie, na lata 90 udało się stworzyć miejsce w większości samowystarczalne. Co nie znaczy, że kompletnie odcięte od reszty Katowic, było czy jest to miasto w mieście, ale przecież nieprzymusowe. I można postawić tu kontrargument, że jest to poniekąd przecinanie miastowych więzi i integracji, tworzenie osobnych bytów. Natomiast przy coraz większym rozwoju miasta i tego minusów – zawsze będzie to coś za coś.
Drugim dosyć podobnym pomysłem jest tworzenie miast „satelickich”, chociaż bardziej mam na myśli wspominane już tutaj, miasta ogrody, nie zaś miasta sypialnie, których mieszkańcy i tak cały dzień spędzą poza miejscem zamieszkania. Pomysł taki, w gigantycznych metropoliach, skupia się bardziej na usamodzielnieniu się dzielnic. Razem wypełniają tą samą misję i wizję, jednak indywidualnie zapewniają wszystko co potrzebne, a także są poniekąd autonomiczne. Do tego jednak będzie potrzebny trzeci element, czyli delokalizacja administracji publicznej. Częściowo może to polegać na zasadzie przyporządkowania funkcji – tak aby urząd zajmujący się sportem był w pobliżu terenów do tego przeznaczonych, a przykładowo urząd od spraw żeglugi – przy najważniejszych portach. Chodzi jednak o coś więcej – o rozlokowanie najważniejszych urzędów czy bardziej ich filii proporcjonalnie do rozwoju miasta. Wtedy konkretne dzielnice mogą być faktycznie autonomiczne.
Dzielenie miasta na pomniejsze części, aby ich mieszkańcom żyło się lepiej to jedno. Jednak żeby miasto było miastem, a nie zbieraniną budynków i administracyjnych wytycznych, musi mieć wspólną wizję i cel. I o tym nie można zapominać.