Z Wrocławiem mam relację z tych, co się zaczynają niewinnie, ale kończą na poważnie. Miał być szybki weekend, klasyk: coś pozwiedzać, coś przekąsić, może kawa, może selfie z krasnalem. Tymczasem wróciłem z walizką pełną wspomnień, czterema dodatkowymi kilogramami (w sobie, nie w bagażu) i uczuciem, że właśnie przeżyłem coś wielkiego. I nie, nie chodzi o miłość życia. Chodzi o gastro. Bo jedzenie we Wrocławiu to nie żart. To nie „może coś zamówimy”. To pełnoprawna kulinarna podróż, w której każdy posiłek jest jak nowy sezon ulubionego serialu – wciąga, zaskakuje i zostawia cię z pytaniem „dlaczego to się tak szybko skończyło?”.

Pierwszy moment olśnienia miałem jakieś 40 minut po przyjeździe. Słońce przyjemnie grzało, ludzie uśmiechnięci, a mi już Ślinka cieknie – jak to turysta – zacząłem chodzić bez celu, z nosem w chmurach i brzuchem już lekko burczącym. I nagle ten zapach… Nie chcę zdradzać za dużo, ale to było jak połączenie dziecięcych wspomnień, świeżo mielonego pieprzu i aromatu, który powinien być sprzedawany jako świeca zapachowa pod nazwą „CHCĘ TO ZJEŚĆ”. Oczywiście poszedłem za nosem, a potem za sercem, i wylądowałem w miejscu, które z zewnątrz nie wyglądało jak złoto, ale to, co działo się na talerzu, to był poziom kulinarnej symfonii. Zero spiny, za to eksplozja smaków, że aż człowiek się uśmiechał przy każdym kęsie jak zakochany licealista. Co to było? Tego nie powiem, ale jeśli chcesz wiedzieć, to musisz sam sprawdzić.

Kiedy człowiek już się tak porządnie naje, to wiadomo – czas na reset. Spacer, kawa, może krótka drzemka. Ale nie we Wrocławiu. Tu nie ma czasu na odpoczynek, tu każdy zaułek kusi. I nagle bum – inna dzielnica, inny klimat, inny zapach. Tym razem coś bardziej ulicznego, bardziej niegrzecznego, zawiniętego w papierek i takiego, co trzeba jeść szybko, bo sos cieknie, a ręka drży z ekscytacji. Kebab? Może. Ale nie taki zwykły. To był kebab premium. Taki, który sprawia, że przez chwilę przestajesz mówić, bo język jest zajęty przeżywaniem.

Zresztą, Wrocław to nie tylko klasyki. To też street food, który robi zamieszanie większe niż przecena w Lidlu. Kiedy myślisz, że już ci nicę nie zaskoczy, to zza rogu wyskakuje food truck z daniem, którego nazwy nie potrafisz powtórzyć, ale po pierwszym kęsie masz ochotę przytulić kucharza i spytać, czy to legalne. Burgery, które trzymają się bułki tylko siłą woli, fryty, które nie są dodatkiem, tylko głównym bohaterem, pierożki z pary tak puchate, że mógłbyś je adoptować. Każde danie to historia, każda historia to porcja, a każda porcja kończy się tym samym: „czy ja naprawdę potrzebuję deseru?” (Odpowiedź: zawsze tak). I jeśli czujesz, że coś cię omija – masz rację.

Ale najpiękniejsze w tym wszystkim nie jest to, co jadłem – tylko jak to jadłem. Bez pośpiechu, bez presji, z uśmiechem i pełnym zachwytu żołądkiem. Wrocław ma w sobie coś magicznego – coś, co sprawia, że jedzenie tu to nie jest po prostu posiłek. To wydarzenie. I nie potrzebujesz bajgla za 80 zł, żeby się wzruszyć. Potrzebujesz otwartej głowy, dobrego humoru i może trochę miejsca w spodniach z gumką.

Nie zdradzę ci nazw tych miejsc. Nie powiem, gdzie dokładnie zjadłem najlepszy obiad życia, ani który sos sprawił, że zacząłem wierzyć w reinkarnację. Bo to wszystko czeka na Ciebie pod adresem Ślinkacieknie.pl

Artykuł zewnętrzny

Wasze komentarze

Komentarze

Sponsorowane
Poprzedni artykułWe Wrocławiu powstanie w SOR dla zwierząt. To wspólna inicjatywa Miasta Wrocław i Uniwersytetu Przyrodniczego.
Następny artykułNoc Muzeów we Wrocławiu – odkryj wrocławskie instytucje nocą i świętuj 60-lecie Muzeum Architektury
Małgorzata Braszka
Redaktorka naczelna portalu. Zakochałam się we Wrocławiu od pierwszego wejrzenia. Kocham odkrywać nowe rzeczy i dzielić się nimi z innymi. Jeśli mam wybierać pomiędzy weekendem w hotelu SPA, a pokonaniem 200km w kilka dni na rowerze, to wybieram to drugie :) Jestem niepoprawną optymistką.