Monumentalny obiekt, wzniesiony za fortunę zbitą między innymi na produkcji cukru. Naznaczony tragedią miasta w 1945, kiedy hitlerowcy z premedytacją wysadzili w powietrze wieżę na szczycie. Niefortunnie oddany przez ostatniego PRL-owskiego prezydenta Wrocławia w dzierżawę prywatnej firmie. Wreszcie – odzyskany przez miasto po długiej batalii w sądzie, a teraz pieczołowicie remontowany – oto skrócona historia Bastionu Sakwowego w formie, w jakiej go widzimy. Pełna zwrotów akcji, niczym dzieje Wrocławia. Odzyskujemy jedną z najpiękniejszych przestrzeni publicznych, jakie kiedykolwiek dla naszego miasta stworzono.       

Od średniowiecza to miejsce było ważnym elementem miejskich obwarowań. Ale, gdy w 1807 roku miasto nie zdołało oprzeć się wojskom Napoleona, francuscy zwycięzcy zarządzili rozebranie praktycznie wszystkich umocnień. W miejscu pierwotnego Bastionu Sakwowego pozostało tylko wzgórze widokowe nad fosą. Początkowo prawie nagie, stopniowo zarastało drzewami. Wreszcie, kilkadziesiąt lat później, znowu zostało obudowane architekturą. Ale już nie militarną. Lokalny bogacz Adolf Liebich postanowił tutaj upamiętnić swojego brata. W taki sposób i z takim rozmachem, że błogosławiły go potem całe pokolenia.

Na biednego nie trafiło. Liebichowie zarobili fortunę na produkcji zboża, a potem cukru. Białe złoto z buraków cukrowych jako pierwszy na świecie na skalę przemysłową zaczął produkować około 1802 roku niejaki Franz Karl Achard w Konarach pod  Wołowem, lecz jego cukrownia spłonęła. Firmie Gebrüder Liebich poszło zdecydowanie lepiej. Podwrocławska Klecina wokół ich założonej w 1834 roku cukrowni rozwijała się w miasteczko. Gdy Gustaw Liebich zmarł, drugi z rodzeństwa, Adolf, za pieniądze pozyskane ze sprzedaży firmy postanowił oddać bratu niezwykły hołd.

Zaangażował architektoniczną gwiazdę ówczesnego Breslau, Karla Schmidta. Człowieka, który dostawał zlecenia dla będącego wówczas w powijakach miejskiego ZOO, przebudowywał gmach dzisiejszej opery, projektował wille dla bogatych i obrzydliwie bogatych.

Budowla jak wytworny tort

Budżet na inwestycję? W zasadzie nieograniczony. Adolf Liebich wydał na upamiętnienie zmarłego brata około 70 tys. talarów. To mniej więcej dwuipółkrotność ówczesnego rocznego budżetu miasta (choć pamiętajmy, że pod gospodarną, ale ciężką ręką pruskiej władzy władze Breslau miały zdecydowanie mniej obowiązków do samodzielnego wykonania, niż współczesny samorząd). Schmidt na zlecenie pogrążonego w żalu po bracie cukrowego potentata zaproponował koncepcję, która przywodzi na myśl piętrowy tort: dwa poziomy zabudowy, wkomponowanej we wzgórze. Na szczycie zwężająca się ku górze trzykondygnacyjna glorieta (wieżyczka) z kopułą. Tak ukształtowanemu założeniu architekt nadał efektowny, neorenesansowy kostium. Szyku zadawała pompejańska dekoracja malarska. Monumentalizm podkreślały szerokie schody. Zmysły dopieszczał szum wody. Na parterze fontanna. Na poziomie pierwszego piętra – co za niespodzianka – też fontanna. W 1867 roku dzieło Schmidta było gotowe.

Miasto oszalało. To miejsce okazało się ucztą dla oczu, uszu i podniebienia. Na parterze urządzono pijalnię wody. Na górze – kawiarnię, cukiernię i miejsce do koncertów. Nie wszystkie widowiskowe rozwiązania okazały się funkcjonalne (pawilon w przyziemiu początkowo był dziedzińcem!), jednak na Liebichshöhe (Wzgórzu Liebicha) po prostu wypadało bywać. Nawet po I wojnie światowej, gdy parter już przykryto od góry normalnym stropem i przerobiono na sklep, krzyczący szyldem „dywany, linoleum, zasłony, tapety”, wystarczyło wejść po schodach na górę, by przekonać się, że Wzgórze wciąż ma wdzięk i powab. A także można na nim dobrze zjeść – niewielu dziś wie, że budynek dzisiejszego obserwatorium astronomicznego z przełomu XIX/XX wieku, to dawna kuchnia prężnie działającej na szczycie restauracji.  

Dramaty, upadek i odrodzenie

W 1945 roku, w trakcie sowieckiego oblężenia Festung Breslau, w bunkrze przy wzgórzu znajdowała się kwatera komendanta twierdzy. Niemcy wysadzili wówczas dominującą nad wzgórzem wieżyczkę, by nie rzucała się w oczy wrogim artylerzystom i lotnikom. Po wojnie wzgórze odbudowano, ale już nie było takiego rozmachu. Nawet nie chodzi tutaj o chroniczne niedomaganie uspołecznionej PRL-owskiej gastronomii. Wieżyczki na szczycie nie odtworzono. Kruszejące piaskowcowe tralki balustrad stopniowo zastępowano identycznymi kształtem, ale siermiężnie odlanymi z betonu. W 1967 roku, sto lat od oddania obiektu do użytku, podczas juwenaliów zdarzyła się tragedia: pękła balustrada na przepełnionym tarasie. Runęła na schody niżej, a te wpadły do wnętrza budowli. Jedna osoba zginęła, ponad trzydzieści odniosło obrażenia – niektórzy bardzo ciężkie. Wzgórze Partyzantów, bo pod taką nazwą funkcjonował obiekt, zamknięto na kilka lat. Jeszcze do końca PRL służyło podczas festynów organizowanych między innymi na majowe Dni Wrocławia. W 1990 roku Stefan Skąpski, ostatni prezydent miasta pochodzący jeszcze z PRL-owskiego nadania, oddał obiekt w 40-letnią dzierżawę firmie Retropol. W III RP działały tam kluby, a nawet kasyno, jednak później stopniowo budowla popadała w ruinę. Tynki odpadały płatami. Niszczały stropy, kolumny i posadzki. W końcu na Wzgórzu pojawiły się żółte tabliczki „teren zagrożony”.

W 2014 roku miasto wystąpiło o rozwiązanie umowy z Retropolem, motywując to właśnie katastrofalnym stanem technicznym obiektu. Po kilkuletniej batalii sądowej zapadł w tej sprawie prawomocny wyrok, nakazujący zwrot terenu Wrocławiowi. Obecnie dobiega końca pierwszy etap remontu.   

My mamy nadzieję, że jest on jednocześnie początkiem nowej świetności tego malowniczego obiektu. Takiej, jak sto lat temu i dawniej.

mat. UM Wrocławia

Wasze komentarze

Komentarze

Sponsorowane
Poprzedni artykułŚwiatowy Dzień Wody we Wrocławiu: 22 marca wymień plastikowe butelki na ekologiczną
Następny artykułBastion Sakwowy wraca do świetności. W sobotę bezpłatne spacery z przewodnikiem
Redaktorka naczelna portalu. Zakochałam się we Wrocławiu od pierwszego wejrzenia. Kocham odkrywać nowe rzeczy i dzielić się nimi z innymi. Jeśli mam wybierać pomiędzy weekendem w hotelu SPA, a pokonaniem 200km w kilka dni na rowerze, to wybieram to drugie :) Jestem niepoprawną optymistką.